MINIMALIZM, URODA

79. WABI SABI* JEST ZERO WASTE

27073303_238213510052875_5618659802708087436_n

Wprowadzam w swoje życie więcej filozofii wabi sabi* i kończę z farbowaniem włosów. Serio. Bo farbowanie – pardon – sucks.

Opisana na zdjęciu metoda pokrywania złotem miejsc uszkodzenia przedmiotów naprawdę działa! Kiedyś obtłuczony drewniany talerzyk z pewnością bym wyrzuciła i kupiła nowy. A teraz brzeg pomalowałam na złoto i nikomu z domowników do głowy nie przyjdzie, żeby go wyrzucić!

To po co mamy ukrywać świetliste srebro we włosach? Uśmiech odmładza lepiej niż farba, a w dodatku jest zero waste.

* dostrzeganie piękna w niedoskonałości

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

MINIMALIZM

77. W PODRÓŻY (3/3)

27164095_236695353538024_1247442065225011756_o

Mój mąż i ja mamy swoje osobne pasje: on ma kolarskie serce, ja zerowasterskie. Ja nie jeżdżę na rowerze, ale całym sercem wspieram jego cyklozę, podczytuję książki i magazyny rowerowe i uwielbiam, gdy wraca przeszczęśliwy z jakiegoś morderczego podjazdu.

On z kolei dużo wie o zero waste, a jeżeli widzi w jakichś rozwiązaniach sens, to je wprowadza w życie. Jego motywacje (praktyczne) są inne niż moje (idealistyczne), ale sądzę, że serce każdego kolarza prędzej czy później robi się trochę ,,zielone”, bo z roweru lepiej widać zanieczyszczenie świata.

Właśnie wróciliśmy z podróży, podczas której miałam nadzieję pokazać mężowi Wielką Pacyficzną Plamę Śmiecij (jak widać mam debilizm topograficzny, bo ona dryfuje zupełnie w innym oceanie). Na miejscu śmieci też nie było, bo mieszkańcy Lanzarote bardzo dbają o czystość wyspy; góry, plaże i ocean wyglądały idealnie. Mogłam za to w spokoju poobserwować zachowania zakupowo-śmieceniowe swoje (wniosek: no, mogło być dużo lepiej!) i męża (wniosek: no, mogło być o wiele gorzej!).

Oczywiście padło naszą ofiarą trochę plastiku, ale za to:
– kiedy nam czegoś brakowało, najpierw zadawaliśmy sobie pytanie: ,,czym można by zastąpić xyz” i zazwyczaj znajdywało się rozwiązanie i nie trzeba było kupować czegoś nowego (satysfakcja z kreatywności gratis).
– Woskowijki były niezastąpione i służyły nie tylko do zabezpieczania żywności i pakowania kanapek, ale też jako talerze, tacki i opakowania do przeróżnych rzeczy (najlepsza okazała się woskowijka własnej produkcji, a nie ta kupiona).
– Drewniana łyżka, ostry scyzoryk i metalowa puszka po ciasteczkach okazały się estetycznymi i wystarczającymi przyborami kuchennymi (a nie spodziewałam się, że mój kolarz zaakceptuje tak minimalistyczny sposób jedzenia śniadań i kolacji). Oczywiście mieliśmy też własne kubki.
– Mocny cienki plecaczek i bawełniana torebka sprawiły, że na zakupach nie skorzystaliśmy z ani jednej plastikowej siatki (łatwizna).
– Wiadomo, że małe i duże materiałowe chustki są przyjacielem zerowastera, ale moją nową miłością jest arafatka, która służyła nie tylko do ochrony głowy i szyi przed zimnem i zajewiatrem, ale też jako obrus, kocyk dla kota, ręcznik i spódnica (jest jeszcze zylion innych zastosowań i nie omieszkam ich wybróbować, bo idealnie wpasowują się w podróżny minimalizm.

Generalnie moje i męża podejście do zero waste najlepiej obrazują nasze pamiątki z podróży: Bogdan przywiózł koszulkę ze znaczącym napisem, a ja p l a s t i k o w ą puderniczkę… To kto w tym domu jest zerowasterem??

O mężczyznach i zero waste.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

MINIMALIZM

76. W PODRÓŻY (2/3)

27173938_236094256931467_1653095487159712329_o

Uwaga, tekst jest przydługi i zawiera kompromitujące szczegóły; żeby przejść bezpośrednio do kompromitujących szczegółów, znajdź trzy gwiazdki [***]

To była moja pierwsza podróż samolotem w charakterze zerowastowca. Nie wiem, co mnie bardziej ekscytowało: fakt, że po raz pierwszy znajdę się zimą w ciepłym kraju, czy też okazja do przetestowania naszej akcji Z własnym kubkiem w nietypowych warunkach.

PRZED LOTEM: Ubrań spakowałam mało, więc zmieściłam do torebki termos, słoik i kubek; butelka filtrująca już mi się niestety nie zmieściła. Strasznie byłam ciekawa, czy coś będzie piszczeć na bramce, czy celnicy zarekwirują mi termos, czy stewardessy zdziwią się na widok składanego kubka, że o słoiku nie wspomnę. Z jednej strony słyszałam, że nie ma żadnych problemów, ale z drugiej, że nawet drewniana łyżka i bambusowa szczoteczka (które też ze mną jechały) mogą być uznane za narzędzie terroru (ew. próbę przemycenia egzotycznego drewna). A jeszcze te wszystkie małe metalowe puszki, w których miałam leki i samorobne kosmetyki – uznają za podejrzane, czy nie? Jak widać, moje oczekiwania wobec emocji były spore, a gotowość do tłumaczenia, dlaczego owinęłam kanapki i batoniki w tkaninę pokrytą woskiem – ogromna.

NA LOTNISKU: Kontrolerzy bezpieczeństwa nie dostarczyli mi jednak żadnych emocji, widocznie nie takich zerowasterów już tam trzepali. Zignorowali mnie i tylko lekko pchnęli w kierunku sklepów wolnocłowych. Miałam mnóstwo czasu na buszowanie wśród kosmetyków, popijanie pysznej kranówki nabranej do termosu z lotniskowej fontanny i zachwycanie się swoją silną wolą (nic nie kupuję, wszystko mam, jestem ci ja zerowaster i minimalista, hej!).

[*** Ale potem…potem nastąpiło opóźnienie wylotu, i po kolejnych czterech godzinach czekania i gapienia się na neon ‚duty free’, moja silna wola została zdeptana przy stoisku z pewnym rozkosznie tęczowym kosmetykiem w plastikowej puderniczce. Leży tam do dziś i można sobie w nią wytrzeć buty.***]

W SAMOLOCIE: Obsługa bez mrugnięcia okiem polewała do naszych naczyń, jednocześnie rozdając pozostałym 300 pasażerom straszliwą ilość jednorazowych szklaneczek, kubków i kieliszków. Nie dość, że każdy napój wymagał innego plastikowego naczynia, to jeszcze paczuszki z cukrem i śmietanką też były podawane w osobnej szklaneczce – a to wszystko pomnożone przez 5 godzin lotu… Uuu, na lotniskach potrzebna jest akcja uświadamiająca, że jeden plastikowy kubek wystarczy na cały lot, a tą jednorazową chusteczką możesz sobie człowieku wytrzeć kubek z kawy przed nalaniem wina. A najlepiej jakbyś miał własny kubek i serwetkę. Bo jak nie, to twoje wnuczę nie będzie miał dokąd latać na wakacje.

NA MIEJSCU: Po przylocie uzupełniliśmy wodę w lotniskowym źródełku, była pyszna. Rezydent odradził jednak picie surowej kranówki na wyspie, jeśli już, to przegotowaną. Słodka woda pozyskiwana jest tam głównie z odsalania atlantyckiej, opady są mikroskopijne, a gospodarka nastawiona głównie na turystów, którzy bezmyślnie zużywają jej średnio o 1,67 razy więcej niż miejscowi (na przykład życzą sobie częstych zmian ręczników i pościeli).
Mieliśmy ze sobą małą grzałkę turystyczną, idealnie mieszczącą się w słoiku i termosie, więc przez większość dni mieliśmy własną zimną i gorącą wodę, kawę i herbatę. Niestety przy pomocy grzałki udało mi się wysadzić korki w obiekcie, a ją samą zepsuć. Kupiłam więc 5 litrowy baniak, co nie było zero waste, ale jak wiadomo zdrowie ma zawsze pierwszeństwo przejazdu.
We wszystkich lokalach były napoje w szkle, kawa w ceramice, nawet napoje w lodówkach były dostępne w butelkach. Ani razu nie musiałam więc wyciągać termosu, nosiłam w nim tylko wodę.

WNIOSKI: Na następny wyjazd zabiorę … TERMOS (niezbijalny i niewylewalny) i butelkę w FILTREM (gdyby znowu wywaliła grzałką korki). Kubek ma swoje zalety, jest lekki i składany, ale nie ma przykrycia i nie nadaje się do grzania wody. W słoiku wszystko wygląda apetycznie, ma różne nakrętki i można go używać z grzałką, ale jest ciężki i może się zbić. Termos rządzi!

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.